piątek, 25 października 2013


Witajcie.

   Na początku pragnę bardzo serdecznie podziękować wszystkim moim wytrwałym czytelnikom, którzy są ze mną i wykazują, przynajmniej w większości, ogromną cierpliwość odnośnie pojawiania się rozdziałów.
   Dostaję od was całą masę mail'i, które oczywiście staram się czytać na bieżąco. Dziękuję za pochwały, wytykanie błędów oraz za wszystkie te pomysły. Jesteście niesamowici.
   Ale muszę zawiadomić was, że wyjeżdżam. Na długo bo aż na 27 dni. Jadę dokładnie w ten poniedziałek (28.10), a wracam w listopadzie (24.11). Nie będę miała tam dostępu do swojego własnego laptopa, jeśli w ogóle będzie tam internet, tak więc, jak się z pewnością domyślacie, rozdziału nie będzie. 
   Przynajmniej do czasu aż wrócę i nadrobię wszystkie zaległości w szkole i życiu prywatnym. Zostawiam w końcu swoją parabatai, rodziców i książki. 



Do zobaczenia,
M.

sobota, 19 października 2013

Rozdział VI.

Wszystko co oczywiste

,,A ty idziesz w ślad za mną bez wiary
W łez potęgę i w oczu swych czary
Idziesz chwiejna, jak cień, co się tuła
Wynędzniała, na ból swój nieczuła"
  
                - Bolesław Leśmian.



   Riv usłyszał krzyk zanim jeszcze otworzył drzwi starego baru. Czym prędzej pobiegł tak dobrze znaną ścieżką do starej klapy w drewnianej podłodze, uchylił ją i skrzywił się od smrodu.
   Z dołu dochodził okropny fetor, a Riv naprawdę nie miał pojęcia co Paul widzi w tej norze. Ale nie gusta  były teraz ważne.
   Znowu rozbrzmiał krzyk, Riv skoczył i wylądował na ugiętych nogach gotów do walki. Nie tego się jednak spodziewał. 
   Carolyn leżała skulona pod jedną ze ścian składziku. Nie ruszała się. Mara natomiast stała wyprostowana na środku pomieszczenia z wysuniętymi kłami. Syknęła na coś po jego prawej. Riv spojrzał na to nie odwracając głowy. To był jeden z ocalałych ludzi choć teraz ciężko go było nazwać człowiekiem.
Stwór cofał się ostrożnie, potykając się co rusz o kartonowe pudła. W pewnej chwili wywrócił jedno, a 
przerażony zastygł bez ruchu. 
   One boją się wampirów. To oczywiste - pomyślał Riv - nie mogą nas zobaczyć, ale jeśli rozpoznają nas po dźwiękach...
   Sam również obnażył kły i mruknął gardłowo. 
   Stwór rozglądał się zdezorientowany po czym poderwał się nagle, minął Riv'a, podbiegł pod klapę i wyskoczył przez nią zręcznie. Dało się słyszeć tupot gołych stóp na panelach. Riv, już spokojny, wiedząc, że stwora zaraz znajdzie Paul, podszedł do Carolyn i sprawdził czy oddycha, z ulgą stwierdził, że tak. Odwrócił się do Mary w samą porę by spojrzeć w jej jarzące się w półmroku oczy.
Przymknęła je po czym zapytała:
   - Co tu robisz?
  Chciało mu się śmiać, i śmiał się, szczerze.
   - To coś o mało nie zabiło Lyn i ciebie, a ty pytasz tylko o to? 
   - Zauważyłeś już przecież na pewno, że nie jestem typem dziewczyny, która w podzięce za uratowanie swego marnego żywota daje ci w darze białą chustę - stwierdziła.
   - No, mogłabyś dać. Nie pogardziłbym - odpadł grzecznie.
   Mara pogrzebała w kieszeni dżinsów i wyciągnęła białą jednorazową, nieco wygniecioną chusteczkę higieniczną i podała mu. Wziął ją w dwa palce i prychnął.
   - Dzięki.
   - Nie ma za co - posłała mu promienny uśmiech - Gdzie Paul?
   - Dlaczego nagle interesuje cię nasz Pan Wilkołak? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
   - Interesuje mnie ponieważ chciałam go poprosić aby na przyszłość lepiej zabezpieczał swoje "miejsca pobytu" co zdecydowanie zmniejszyłoby prawdopodobieństwo spotkania czegoś takiego jak to przed chwilą.
   - Skąd wiesz, że on tu mieszka?
   Mara bez słowa wskazała ścianę za jego plecami. Było na niej wypisane różowym wyblakłym markerem "Rezydencja sir Paul'a. Wytrzyj buty".
   - Hm. Pewnie był pijany - mruknął Riv.
   - Hm. Pewnie zawsze jest - odburknęła Mara.
   - Dlaczego jesteś taka zła?
   - Nie jestem zła.
   - Właśnie, że tak.
   - Nie.
   - Wybaczcie, że przerywam - odezwał się trzeci głos - ale naprawdę musimy coś wyjaśnić. Koniecznie.
   Obie głowy zwróciły się w stronę Paul'a. Wyglądał o wiele lepiej. Jego postawa nie nosiła już śladów niedawno wypitego alkoholu. Spojrzał na nich przeciągle po czym uśmiechnął się z widocznym samozadowoleniem.
   - Cieszę się, że zamilkłyście dzieci. A teraz, jeśli pozwolicie, porozmawiamy jak dorośli.
   - Tak, pani przedszkolanko - rzucił Riv przesłodzonym tonem.
   Wilkołak prychnął i zwrócił niebieskie oczy w kierunku Mary.
   - Co tu się stało? Opowiedz wszystko od momentu naszego rozdzielenia się.
   - Hm, po tym jak wy skręciliście w zaułek po motor Riv'a ja i Lyn dotarłyśmy tutaj bez większych przeszkód, zeszłyśmy na dół aż usłyszałyśmy dziwny dźwięk. Schowałyśmy się w tamtej wnęce - wskazała dłonią miejsce gdzie wciąż leżała ledwie oddychająca dziewczyna, żaden z chłopaków nie kwapił się żeby ją przenieść lub choć położyć w wygodniejszej pozycji - potem ten człowiek zszedł na dół i po jakimś czasie skoczył na Lyn. Resztę już znacie.
   - To dziwne. Myślisz, że został nasłany? - zwrócił się Paul do Riv'a.
   - Niewykluczone.
   - Jak masz zamiar ją ukryć?
   - Mieszkam tam. Przecież...
   - Nie - Paul pokręcił głową - Trzeba ją ukryć.
   - Ale jak moja szefowa się dowie...
   - Nie dowie się.
   Riv spojrzał na niego zdziwiony. Likantrop wyjął telefon, wystukał jakiś numer i odwrócił się do nich plecami.


             
***


   Miałam aż nade wielką świadomość wszystkiego wokół. Czułam napięcie ciała Riv'a bez patrzenia na niego, słyszałam każde słowo Paul'a wypowiedziane do telefonu, mimo iż starał się mówić cicho, jego towarzyszami były wampiry, musiał zdawać sobie sprawę, że wszystko usłyszymy. Widziałam drobinki kurzu wirujące w świetle wpadającym przez klapę w suficie, słyszałam nierówny oddech dziewczyny za mną.
   To było w pewnym sensie bolesne. 
   Paul właśnie skończył rozmawiać. Zamknął klapkę telefonu z trzaskiem, od którego aż podskoczyłam.
   - Załatwiłem - oznajmił.
   - Co dokładnie? - zapytałam.
   - Wyjazd Zheidy. Nie będzie jej przez jakieś pięć dni. Jedziemy do Rezydencji.
   - Aby choćby wjechać na podjazd trzeba mieć specjalne zezwolenie któregoś z zarządzających. W tym wypadku Zheidy lub jej ojca.
   - Zadzwonimy więc do ojca.
   - Naprawdę? Myślisz, że sam książkę piekieł lubi gdy wydzwania do niego jakiś marudny wilkołak? - zapytał Riv z przekąsem.
   Paul znieruchomiał z otwartymi ustami. Ja i Riv zgodnie przewróciliśmy oczami.
   Kiedy ocknął się, zapytał:
   - Nie rozmawiamy o tej samej osobie, prawda?
   - A znasz jakiegoś innego księcia piekieł niż stary dobry Azazel? - odpowiedziałam pytaniem.
   - Nie - westchnął. - I co teraz?
   - Nie ma innego sposobu. Jeśli Zheida wyjechała na pewno zabrała ze sobą Lidię, jedyną osobę, która poza Azazelem i jego córką, wpuściłaby ciebie.
   Paul zaklął cicho. Zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju. Bez zatrzymywania się powiedział:
   - Riv, jeśli spadnie jej choć jeden włos z głowy...
   - Właściwie każdy przeciętny człowiek trafi około tysiąca włosów dziennie - na dowód strzepnął kilka z mojego ramienia - więc chyba widzisz, że to w pewnym sensie niewykonalne.
   Likantrop rzucił mu wściekłe spojrzenie.
   - Nie próbuj być zabawny w takiej chwili - Riv uniósł ręce w geście poddania, jednak krzywy uśmiech nie zniknął z jego twarzy - Wiesz, że przysięgałem ją chronić.
   - Ach, to dlatego przywiozłeś mnie do tego klubu, prawda, wampirze?
   Riv spojrzał na mnie bezrozumnie.
   - Przywiozłeś mnie tu na spotkanie z Paul'em, a Carolyn miała mnie zaprowadzić to tej szopy - zatoczyła krąg wokół pomieszczenia - Jednak nie przewidzieliście obecności tamtej wróżbitki.
    - Nie sądziłem, że się domyśli - mruknął Paul.
    - Mówiłem ci, że nie jest głupia - Riv był zadowolony z tego co powiedział, jednak mój wzrok zmusił go do zamilknięcia.
    -  Komu przysięgałeś mnie chronić?
    Obaj milczeli. Westchnęłam.
    - Nieważne, wychodzę - skierowałam się do klapy w suficie, nie zatrzymywali mnie. Bez przeszkód wyszłam z baru i zaczęłam biec. Wysiłek fizyczny dawał mi niejaką radość. Przynosił spokój. Moje stopy ledwie dotykały ziemi, oddech był lekki i cichy, a ciało rozluźnione. Biegłam tak jakbym robiła to całe życie. A tak naprawdę był to dopiero trzeci raz. Pierwszy miał miejsce w Rezydencji kiedy odkryłam czym jestem i popędziłam po Nieskończonych Schodach aż na taras, z którego skoczyłam. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam Riv'a. Drugi raz miał miejsce jeszcze dziś.
   Oczami wyobraźni widziałam obłąkańczy uśmiech czerwonowłosej wróżbitki, czułam nóż Paul'a w dłoni, czułam zaciekawienie i wściekłość tłumu. Mój strach wzmógł się kiedy wróżbitka uniosła moją koszulkę i zrezygnowanie powiedziała:
   - Ona ma pępek.
   Chciałam ryknąć śmiechem, ale powstrzymałam się. Jak później wyjaśniła Lyn, legendy na mój temat zmieniają się z dnia na dzień. Niektóre choćby głoszą, że zrodzona jestem z czystego zła i dlatego też nie posiadam pępka, jak normalny człowiek, ponieważ nie zrodziłam się z matki.
    Śmiałam się pod nosem nadal biegnąc. Nuciłam bliżej nieokreśloną melodię. I wtedy go zobaczyłam. Riv stał u wylotu zaułka i choć skrywał się w cieniu jego oczy koloru kremu jarzyły się, wpatrzone we mnie.
   Zatrzymałam się. Zmrużył oczy tak, jakbym go poraziła.
   - Jak masz zamiar wrócić do domu?
   - Jeszcze nie wiem, będę kreatywna - kąciki jego ust drgnęły, zaraz jednak opadły z powrotem. Milczał jakby się zastanawiał nad odpowiedzią co było dość dziwne w jego przypadku. Zawsze mówił jak jakby pisał sobie te wszystkie teksty. Kiedy ostrożnie dobierał słowa należało być czujnym.
   - Podwieźć cię? - zapytał w końcu. I tyle? Żadnego monologu dobrego lub złego gliny, który złapał nieletnią na ucieczce z potencjalnego miejsca zbrodni? Potencjalnego, ponieważ Lyn wciąż żyła. Nieletniej, ponieważ mój wygląd wskazuje siedemnaście ludzkich lat.
   Ostentacyjnie rozejrzałam się wokół.
   - Nie widzę innych chętnych więc czemu nie.
   Nie byłam pewna, ale dostrzegłam ślad urazy w jego oczach.
   - Jesteś zła dlatego, że zawiozłem cię na spotkanie z Paul'em, prawda? - nie odpowiedziałam, a on westchnął - Słuchaj, wiem, że nie chcesz być niczyją własnością i wyobrażam sobie co czujesz, ale Paul chce dobrze. Dla ciebie. Jest moim przyjacielem od lat i nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. Ufam mu. I gdybym miał komuś cię powierzyć, to tylko jemu.
   - On dla kogoś pracuje - stwierdziłam. Kiwnął głową po chwili wahania - Kto to?
   Westchnął ponownie.
   - Nie powiesz mi - bardziej stwierdziłam niż zapytałam. Milczał nadal - Tak myślałam.
   Ruszyłam w jego stronę. Śledził mnie wzrokiem gdy go mijałam. Wtedy spostrzegłam krew na jego koszulce. Plama czerwieni przebiła się przez materiał, ale zdążyła wyschnąć. Bez słowa uniosłam brwi.
   - To nic takiego. Nic mi nie będzie - nie słuchałam. Uniosłam koszulę lekko odsłaniając jego brzuch. Był gładki i blady z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, ale mnie to nie obchodziło. Szukałam stłuczeń, skaleczeń lub siniaków, czegokolwiek. Zastałam nieskazitelnie gładką skórę co wytrąciło mnie z równowagi. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę z szybkiego zdrowienia, ale coś wydawało mi się nie tak. Opuściłam materiał ignorując jego czujny wzrok. Odwróciłam się.
   - Choć, wracajmy. Zmierzcha się - powiedziałam.
   Ruszył za mną z opuszczoną głową, niczym skarcony szczeniak. Nadal czułam niepokój.
























wtorek, 8 października 2013

Rozdział V.

To, co ukryte

,,Ukryła się w śnie swoim własnym
Całkiem cichym, niezbyt ciepłym, trochę ciasnym(...)''

                        - Autor internetowy.

Ten rozdział dedykuję tobie, Patrycjo. 
I nie miej mi za złe swego imienia, proszę.

    Carolyn biegła szybko i pewnie czerpiąc z ruchu pewien rodzaj radości. Choć, zważywszy na okoliczności, była ona całkiem nieuzasadniona. 
   Bezustannie nasłuchiwała kroków za sobą aby upewnić się czy jej towarzyszka, a raczej balast, nadąża. Mara, bo tak dziewczyna ta miała na imię, poruszała się cicho, ale jakby gorączkowo. Niczym spłoszona sarna. I tak też wyglądała. Rozchełstana kurtka, włosy w nieładzie, zarumienione policzki i błysk strachu w oczach koloru piekielnej otchłani.
   Carolyn przyspieszyła prowadząc tamtą w kolejną wąską uliczkę na ich liście przemierzonych wąskich uliczek.
   Spojrzała na otaczające ją z obu stron szare ściany. Palcem zdrapała kawałek tynku.  
   W powietrzu czuła zapach zgnilizny i rozpaczy, ale to było normalne. Znane. Ta część miasta była tak pusta. Okna zabite deskami, drzwi wyrwane z zawiasów, wszechobecne śmieci, martwe zwierzęta, porzucone samochody i ubrania. Tak, jakby ludzie zniknęli.
Carolyn chciałaby żeby tak było. Żeby ludzie mogli tak po prostu odejść, odjechać i zostawić konflikty innego świata z dala od swojego. Widziała jakie tortury na nich stosowano, czego żądano, o co pytano, do czego zmuszano.
Gdyby miała przyznać się sama przed sobą powiedziałaby, że to straszne, okrutne i niewłaściwe, ale jakie znaczenie miało jej zdanie?  
   Żadne. I na tym polegał problem.
   Skręciła w lewo i jednym zręcznym ruchem wspięła się na drucianą siatkę. Czekając na Marę wciąż miała przed oczami te same obrazy.
   Ona, siedząca z siostrą pod drzewem w ich lesie. Zaplatały swoje drugie włosy raz za razem wsłuchując się w krzyki walki na pobliskiej polanie. Słyszały zawodzenia umierających, płacz dzieci szukających rodziców, ostrza przeszywające ciała. Ale czuła tylko palce siostry we włosach. Zamknęła oczy i po raz pierwszy w życiu modliła się. Prosiła bliżej nieokreślonego Boga o przerwanie tego koszmaru.
   Wtedy dziewczynka siedząca obok niej krzyknęła, wszyscy ci, którzy jeszcze żyli krzyczeli. Jedni triumfalnie, inni spazmatycznie, z rozpaczy.
   - Carolyn, Carolyn! - krzyczała Meg raz po raz - Carolyn! 
   Ale ona nie mogła nic zrobić. Stała tam, sparaliżowana, patrząc jak ciało siostry wije się w konwulsjach. Jak jej szare oczy zachodzą mgłą i wywracają się w głąb czaszki. A ona tylko patrzyła, zastanawiając się jak to jest.
Nic dziwnego, że rodzice, którzy przeżyli jedynie po to aby chronić swe dzieci, załamali się i wyrzucili ją z domu. 
Zabójczyni. Chora psychicznie. Kat. Potwór. Potwór.
   Te słowa wirowały w jej głowie wykrzyczane basem ojca wskazującego jej drzwi rodzinnego domu, wyszeptane głosem załamanej matki stojącej w progu. 
   Nie rzucili jej nawet jednego spojrzenia, ale ona wiedziała, że gdyby cofnęła się choć o krok poczułaby na skórze uderzenie mocy zdolne zniszczyć wszystkich i wszystko w promieniu pięciu kilometrów.
Dlatego nie zawróciła. Nie wtuliła się w miękką koszulę ojca, nie poczuła już więcej zapachu matki. 
   - Lyn, jesteś tam jeszcze? - ten głos nie należał do postaci z jej przeszłości, należał do białowłosej dziewczyny, która kurczowo trzymała jej ramiona.
   Odchrząknęła.
   - Tak, jestem. Chodźmy dalej.
   Poprowadziła ją wzdłuż małych drzewek rosnących na skraju siatki. Za rogiem stał średniej wielkości drewniany budynek koloru zgniłego jabłka. Zniszczone lampiony wisiały smętnie po jego bokach, a wybite okna ziały pustką.
Podeszły do drzwi z odłażącą już czerwoną farbą. Szyld nad ich głowami głosił "Sushi* bar".
   Kiedy znalazły się w środku owiał je zapach zgnilizny, starej ryby i rozgotowanego ryżu. Poprzewracane stoły, zniszczone siedzenia i wywrócony bar świadczyły o tym, że nikt nie zapuszczał się w to miejsce.
   Carolyn przeszła po rozklekotanej brązowej podłodze i zniknęła za parawanem. To miejsce nie było tradycyjnym barem sushi, istniało tylko jako przykrywka dla handlarzy i tak zwanych wyrzutków społeczeństwa. Z resztą to miasto innych obywateli nie posiadało.
   - To tutaj. - powiedziała pół głosem, a kiedy Mara do niej dołączyła uniosła klapę w podłodze.
   Z dołu dobiegł je zapach spalonych włosów i książek.
   - Co to takiego?
   - Stary składzik jak przypuszczam. - wyjaśniła Lyn. - Nigdy nie zastanawiałam się specjalnie gdzie mieszka.
   - Mieszka? 
   - Później ci wszystko wyjaśnię, a teraz do środka, szybko. - Mara wykonała jej polecenie, skoczyła i wylądowała lekko w przysiadzie, Lyn zrobiła to samo po czym zamknęła wejście.
   - Nikt nas tu nie znajdzie? - zapytała Mara raczej z ciekawości niż strachu. Wyglądała na lekko wytrącona w równowagi.
   - A myślisz, że kto by nas szukał? Riv i Paul wiedzą jak tu dotrzeć. Któż inny miałby się mną, albo, co gorsza, tobą, interesować? - powiedziała niewinnie Lyn.
   - Nie wiem, co i kto się mną interesuje - oświadczyła Mara lodowatym tonem - Na tym polega cały problem, a ty nie rozumiesz czym jestem, ani jak ważna jestem dla innych ras. Równie dobrze może tu wpaść banda demonów i co wtedy powiesz? Jaka miła przyjacielska wizyta?
   - W sumie dlaczego nie? - zapytała tamta dalej niewinnie.
   - Bo... - Mara nie dokończyła zdania. Nie miała szansy. Jako wampir pierwsza usłyszała skrzypnięcie klapy w suficie. Szybo rozejrzała się na boki. Marmurowe ściany, marmurowa podłoga, wszędzie walające się kartony. Nic, w czym mogłyby się ukryć. 
   Skrzypnięcie stało się głośniejsze. Tym razem Lyn też je usłyszała. 
   Mara znalazła wzrokiem niewielką zacienioną wnękę w ścianie. Czym prędzej pociągnęła tam dziewczynę. Przywarły do zimnej ściany ledwo oddychając.
   Coś zaszurało, trzasnęła klapa i zapadła całkowita cisza. Carolyn stała jak słup soli. Nigdy nie była szkolona na wojowniczkę. Zresztą po co? Elfy zniosły walkę na potrzeby magii.
   Magia. Oczywiście.
   Dziewczyna skoncentrowała się, zebrała resztkę energii jaka pozostała jej po wyczerpującym biegu, skumulowała ją i posłała w głąb pomieszczenia jedną malutką iskierkę. Ta rozbłysła zalewając czystym, pięknym światłem na moment wszystko dookoła. W tym czasie obie dziewczyny dokładnie się rozejrzały. Wszystko było bez zmian. Może z wyjątkiem wielkiego pół nagiego stwora tuż po ich lewej stronie, skierowanego do nich profilem.
   Stworzenie wyglądało jak potworna karykatura człowieka - kucało, ze skręconymi pod dziwnym kontem nogami, dłońmi co rusz młócąc powietrze, dyszało ciężko, tak, jak ktoś, kto spojrzał śmierci w puste oczy i ledwie zdołał umknąć przed konsekwencjami. Jednym jego okryciem była bardzo zniszczona już przepaska biodrowa, skóra na ciele była naciągnięta do granic możliwości i pokryta licznymi zadrapaniami, bliznami, śladami ukąszeń i zakrzepłą posoką, niekoniecznie jego własną. Czaszka była zdeformowana, a kiedy istota uniosła odrobinę podbródek dało się zobaczyć zarys do połowy zaszytych ust, nosa i oczu.
   Carolyn z trudem oderwała od niego wzrok, poczuła rękę Mary na swojej. Nie odwracając się odwzajemniła uścisk i w jednej chwili poczuła czyjąś obecność w swoich myślach.
   ~ Co to jest? - odezwał się głos Mary w jej myślach.
   ~ Człowiek. - odpowiedziała Carolyn. - Przynajmniej kiedyś nim był.
   ~ Nie bardzo rozumiem. 
   ~ Oczywiście, że nie rozumiesz. Nie ruszaj się i nie odzywaj, dobrze? - Carolyn wyczuła, że tamta przytakuje - Nie widzą, ale mają bardzo dobrze rozwinięty słuch. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
   Carolyn zbierała myśli.
   ~ Stało się to kilkanaście lat temu. To miasteczko było jak każde inne. Dzieci bawiące się na podwórzach domów, rodzice wyglądający z troską przez okna i obserwujący je, ludzie spieszący się do pracy, młodzież bawiąca się na różnych imprezach i my. Istoty zza zasłony nigdy nie były dla nich widoczne. Od czasu do czasu trafiała się osoba, która nas widziała bądź słyszała, najczęściej dziecko. Tu tego nie było. I bardzo dobrze. Mogliśmy żyć w spokoju bez obaw, że ktoś nas odkryje. Aż pojawiła się zaraza, która dotknęła całą okolicę. Nikt do końca nie wie jak nazywała się ta choroba, która nas dotknęła. Niezależnie od rasy, zapadał na nią każdy. Zaczęło się od najstarszych. Jenak ponoć wynaleziono lek. Nie pamiętam zbytnio jakimi objawami się charakteryzowała, byłam wtedy bardzo mała, a rodzice zamknęli nas wtedy w pokoju...
   ~ Nas? - zapytała Mara.
   ~ Tak, nas. - odpadła Carolyn sucho, po czym ciągnęła dalej - W każdym razie choroba zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Nie na długo jednak. Wkrótce potem wróciła, dwa razy mocniejsza i zmodyfikowana w niezwykły, wręcz niemożliwy sposób. Nikt nie wiedział co dalej, wciąż pracowano nad lekiem, a kiedy w końcu go znaleziono zaczął się koszmar. Wampiry zażądały całej dawki leku pod pretekstem, że ich rasę skutki zarazy dotknęły najbardziej. Inni twierdzili przeciwnie. Rozpoczęła się walka. Było to na terenie należącym ówcześnie do elfów. Mieszkała tam między innymi moja rodzina. Mnie i moim rodzicom zdążono podać szczepionkę i wszyscy myśleli, że siostrze też. Ona umarła, ale to nie jest ważne...
   Mara wiedziała jak wiele kosztuję Carolyn nie wykrzyczenie całej tej frustracji, która aż od niej biła, zastanawiała się też jak to możliwe, że stwór niedaleko nich wcale jej nie czuje. 
   ~ Po walce szczepionka zniknęła, a wirus przeskoczył o jeszcze jeden poziom wyżej. Później odkryto, że przy życiu przez dłuższy czas mogą nas utrzymywać transfuzje krwi. Krew ta musiała jednak pochodzić od ludzkich dawców. Zorganizowano specjalny punkt poboru gdzie musiał się zgłosić każdy mieszkaniec miasta. Tylko malutkie dzieci były zwolnione z tego obowiązku. 
   Wampiry, aby rzekomo odpokutować za wszczęcie walki, zgłosiły się na ochotników aby pobierać "lek" i go transportować, rzucono na nie czar aby były widoczne. Jednak chorzy zaczęli się od niego uzależniać. Ich rodziny i przyjaciele zdesperowani aby im pomóc dostarczali im go coraz więcej. Chorzy, dostatecznie sprawni by chodzić, zaczęli uciekać. Coraz częściej. Atakowali mieszkańców i pili prosto z ich żył aż w końcu nie został już nikt. Ofiary zostawały wysysane do dna. Ostało się kilkanaścioro ludzi, którzy po tym co przeszli, zmodyfikowani przez wirus i styczność z istotami zza zasłony stali się inni. Stali się naszymi zabaweczkami, jak określały to likantropy. Głodzono ich, torturowano, pito ich skażoną krew, bito ich, a dzieci, o których mówiłam, że zwolniono je z obowiązku dorosły i albo zostały zabite, albo jakimś sposobem uciekły. Działy się tu różne okropieństwa. W końcu ich zamknęli. Z dala od nas, tam, gdzie, jak mówiono - będą bezpieczni.
   Powiadano, że kilku zbiegło i ukrywa sie w podziemiach miasta. Nie wierzyłam w to. Do teraz. 
   Carolyn wzięła głęboki acz cichy oddech i spojrzała w kierunku człowieka, jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie gdy została powalona na ziemię.


 **************************************
*sushi - japońska potrawa złożona z gotowanego ryżu, zaprawionego octem ryżowym oraz najróżniejszych dodatków. Często jedzona z tzw. wasabi.